Kiedy, po przeczytaniu „Przebudzenia”, odłożyłem książkę na bok, a moja wspaniała żoneczka zapytała: „I co?” – zwykła to robić niemal zawsze po skończonej przeze mnie lekturze – pierwszą moją reakcją był… brak reakcji. Choć właściwie nie można też do końca tak powiedzieć, bo to, że zaniemówiłem, jest chyba jakimś rodzajem odpowiedzi. Ale prawdę mówiąc, stałem na środku pokoju i wpatrywałem się w nią, nie wiedząc co powiedzieć. Serce mi łomotało, pod czaszką kłębiło się setki myśli, a ja milczałem. Nie wiem czy to dobrze, czy źle? Chyba Wam samym będzie to ocenić.
Ostatnią powieść króla horroru chłonie się, jak sucha gąbka wodę. Litery, słowa, zdania i całe strony przelatują w mgnieniu oka. Ani się obejrzymy, a kolejne rozdziały zostają już za nami. Pod tym kątem trzeba przyznać, że jest napisana świetnie, ale… No właśnie. Jest ale.
Do książki podszedłem z czystą kartą. W tym sensie, że nie czytałem ani nie słuchałem wcześniej żadnych recenzji. Chciałem ją poznać bez wstępnego nakierowywania mojej osoby co do fabuły. Choć nie do końca mi się to udało, bo gdzieś po drodze poznałem opinię samego autora, a mianowicie, cytując jego słowa, przeczytałem gdzieś, że „Jest zbyt przerażająca. Nie chcę już nawet myśleć o tej książce.”. I takie też było moje nastawienie – Boże, mam w rękach horror wszechczasów! Kiedy więc po nią sięgnąłem, wierzyłem, że doznam niezapomnianego. I tu – poniekąd – się zawiodłem.
Czytałem, czytałem i czytałem, a gdy miałem już za sobą niemal 500 stron obyczajowej historii, wtedy wreszcie zaczęło dziać się coś naprawdę przerażającego. Teraz dochodzę do wniosku, że musiał to być celowy zamiar Stephena Kinga, aby uśpić naszą czujność, a na koniec wystrzelić z taką petardą, której nikt nie będzie się spodziewał. Jeśli faktycznie taki był zamysł, to udało mu się to w stu procentach. Ja osobiście czułem się tak, jakbym stał pod balonem, który stopniowo wypełnia się wodą. Patrzę na niego i czekam aż pęknie, ale on wciąż tylko rośnie i rośnie, a ja wciąż jestem suchy. I w końcu, kiedy jest on już większy ode mnie, pęka i zalewa mnie lodowatą wodą. A ja, mimo iż właśnie na to się nastawiałem, jestem w ciężkim szoku. Tak samo jest z „Przebudzeniem”. Czekamy i czekamy, wiemy, że za chwilę musi się coś stać, bo to przecież horror, a ponadto do końca zostało nam zaledwie kilkadziesiąt stron. I kiedy wreszcie następuje ten moment, szczęka nam opada i z łoskotem uderza o podłogę. Finał jest wręcz EPICKI!!!
Powieść ocieka nawiązaniami do twórczości HP Lovecrafta. Są momenty, które nawet zdają się być pisane ręką samego Howarda Phillipsa. Tym samym King oddaje hołd swemu guru i prekursorowi swoich działań. Ponadto znajdziemy tu wszystko to, w czym King czuje się dobrze, a mianowicie spotykamy się ogromnym bólem i cierpieniem, jakiego doznają bohaterowie, poznajemy szczegóły życia w nałogu narkotykowym, a także bycia członkiem zespołu rockowego.
Jest tu wszystko to, za co można kochać Króla Horroru, z tym, że właśnie tej grozy – choć dostajemy jej kwintesencję – jest zaledwie kilka stron.
Moja końcowa ocena to 7/10 – także… POLECAM ;]
Dodaj komentarz