dsc_0031Czwarty tom opus magnum Stephena Kinga, zatytułowany „Czarnoksiężnik i kryształ”, jest lekturą, która fanów „Mrocznej Wieży” podzieliła na dwa obozy. Zwolenników i krytyków. Fanatyków, uważających ją za najlepszy ze wszystkich ośmiu tomów i (nie bójmy się tego słowa) hejterów, twierdzących, że ta część całkowicie spowalnia główną akcję. Przez większość czasu, gdy tkwiłem z nosem w książce, byłem w stanie podać rękę tym drugim, kiedy jednak skończyłem i odłożyłem to niemal osiemsetstronicowe tomiszcze na bok, uznałem, że jest w nim jednak coś, co każe mi się jednak przychylić do opinii jego miłośników. Nie żebym uważał go od razu za najlepszy (bo „Powołanie trójki” jest dla mnie – jak dotychczas –  numero uno), ale im dalej od zakończenia lektury, tym bardziej zaczynam ją… doceniać.

Ale od początku.

Czwarty tom „Mrocznej Wieży” zamyka historię, która zapoczątkowana została w poprzedniej części, w„Ziemiach jałowych”, a mianowicie dochodzi tu do ostatecznego pojedynku na zagadki z szalonym pociągiem Blainem Mono. Nasi bohaterowie wygrywają starcie, w następstwie czego trafiają do wymarłego, zdziesiątkowanego grypą miasta Topeka. I nagle wszystko się zmienia. Tak, jak z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę zaczynamy podróż w „Czarnoksiężniku i krysztale”, tak po zaledwie stu stronach wypadamy z wykolejonego pociągu i musimy iść na piechotę. Dosłownie i w przenośni. Opowieść natychmiastowo spowalnia i przez siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent dalszej historii przedzieramy się przez kolejne strony, niczym przez gęsto zarośniętą dzicz. A to wszystko za sprawą obietnicy, jaką Roland złożył swemu ka-tet – zobowiązał się do opowiedzenia im historii swojej młodości. Podczas pieszej wędrówki autostradą nasza niezłomna drużyna rozbija obozowisko, a wtedy Roland Deschain zaczyna snuć swą własną legendę. Dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy, przede wszystkim tego, jak stał się rewolwerowcem i z jakiego powodu trafił do Mejis, miasta, w którym poznał swą pierwszą miłość, Susan Delgado. Opowiada historię o samym mieście Mejis, Łowcach Wielkiej Trumny, WiedźmieRhei z Cöos, a także swym pierwszym ka-tet, do którego oprócz niego należeli także Cuthbert Allgood i Alain Johns. Niby to ciekawe i interesujące, ale z każdą kolejną stroną powrotu Rolanda do swej przeszłości część mnie wściekała się na to, że główny wątek, czyli podróż do Mrocznej Wieży, zostaje zepchnięty na dalszy plan, a dodatkowo przedstawiana nam historia w żaden sposób nie tłumaczy tego, dlaczego autor postanowił spowolnić pierwszoplanową akcję aż tak bardzo. Jednak dziś, kiedy mam tę opowieść jest już za sobą, czuję się nasycony. Dotychczas tylko śledziłem poczynania Rolanda, Susannah, Ediego, Jake’a i Ej’a, ślepo podążając ich tropem. Teraz, dzięki lekturze „Czarnoksiężnika i kryształu”, motywy Rolanda stały mi się bliższe. Tak samo mi, jak i jego ka-tet.

Ostatecznie cieszę się, że Stephen King sprzedał nam tę historię właśnie w takiej formie, jako pełną opowieść w opowieści, a nie – jak zwykł to zawsze robić – za sprawą fragmentów porozrzucanych gdzieś na stronach wszystkich ośmiu tomów. Dzięki temu od następnej części możemy już w pełni skupić się na podróży ku Mrocznej Wieży. (Mam taką nadzieję 🙂 ).

Trudno mi jednak ocenić tę powieść, bo szczerze mówiąc powinienem wystawić dwie oceny. Każde z moich ja (i te wściekłe, które utknęło wewnątrz powieści, i te, które ostatecznie zrozumiało motywy autora) pragnie dać swoją notkę. Poszliśmy jednak na kompromis i miarodajną wydaje się nam ocena 7.5 / 10.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.

Facebook

Archiwalne wpisy