Każdy prawdziwy fan Stephena Kinga „Mroczną Wieżę” ma i przeczytać musi. A jak powszechnie wiadomo „Mroczna Wieża” to ośmiotomowy cykl opisujący przygody niejakiego Rolanda Deschaina, ostatniego rewolwerowca. I to jemu właśnie poświęcona jest pierwsza księga, a jak nie trudno się domyślić nosi ona też tytuł „Roland”. Dziś przyjrzymy się tej powieści.
Do MW zabierałem się jak przysłowiowy „pies do jeża”, cały czas odwlekając to w czasie. Choć wewnętrznie czułem, że chcę (muszę!) w końcu zacząć czytać to zwieńczenie twórczości mojego niekwestionowanego idola – w taki właśnie sposób sam autor określa stworzony przez siebie cykl – to zawsze coś skutecznie odwodziło mnie od tego zamiaru. W końcu nadarzyła się okazja – Wydawnictwo Albatros wypuściło wznowienie „Mrocznej Wieży” w niesamowitej oprawie graficznej i do tego w twardym wydaniu (I Love It!). Kiedy więc zakupiłem ostatni z tomów, przystąpiłem do lektury, nie zdając sobie sprawy z tego, na jaki koszmar się piszę.
Będąc mniej więcej w połowie „Rolanda”, zadałem sobie pytanie: „Chłopie, na coś ty się porwał? Przecież w życiu nie przebrniesz przez wszystkie osiem tomów!”. Załamałem się. Powieść jest tak inna od tego, za co kocham Kinga, że szczerze zastanawiałem się czy nie darować sobie dalszej lektury. Mimo swoich dwustu kilkunastu stron, nie widziałem nadziei na dobrnięcie do końca. Lektura męczyła mnie okrutnie, a zdarzały się i takie dni, kiedy po kilku-kilkunastu stronach musiałem odłożyć książkę na bok, aby jeszcze bardziej jej nie znienawidzić. Większość czasu poświęconego na czytanie złościłem się na siebie, że wydałem tyyyyle kasy na całą kolekcję, a teraz nigdy jej nie skończę. Nadzieja czaiła się jednak tuż za rogiem (szkoda, że ostatnim). Światełko w tunelu pojawiło się tuż przed końcem książki.
Finał „Rolanda”, mówiąc kolokwialnie, rozwalił mnie i dał wiarę w lepsze jutro. Zaledwie te parę akapitów natchnęło mnie nadzieją, że być może podróż do mrocznej wieży nie będzie przeprawą przez mękę. Nie zmieniało to jednak faktu, że do tak nieoczekiwanego zakończenia musiałem przebrnąć przez pustynię porównywalną do tej, którą kroczył sam Roland. Od razu zaznaczę, że od kilku dni czytam już drugi tom MW, „Powołanie trójki”, który – przyrzekam – pochłonął mnie bez reszty.
Mimo wszystko jestem przekonany, że gdyby nie moje nastawienie do życia, w którym zaczynając cokolwiek, muszę doprowadzić to zawsze do końca, nie wiem jaki los spotkałby „Rolanda”. Przychylałbym się raczej do zdania, że nie będąc fanem Stephena Kinga, wyrzuciłbym książkę do kosza po zaledwie kilkudziesięciu stronach i natychmiast o niej zapomniał. Dziś jednak nie żałuję tej lektury i wierzę, że w znacznym stopniu przyczyni się ona do pokochania przeze mnie tego świata. Świata, w którym tak istotnym elementem jest Mroczna Wieża – czymkolwiek jest.
Moja ocena: 5/10
Dodaj komentarz