Kiedy w pewne słoneczne przedpołudnie odebrałem wiadomość od Juliusza Wojciechowicza z informacją, że organizuje on antologię w hołdzie Stephena Kinga, nie wahałem się nawet przez chwilę. Choć jakiś czas wcześniej zarzuciłem krótką formę na rzecz zaangażowania wszelkich sił w pisanie powieści, to w tamtej chwili uznałem, że komu jak komu, ale Kingowi nie odmówię
Tak oto, wraz z siedemnastoma innymi autorami grozy, trafiłem do wyjątkowego zbioru „W cieniu Bangor”, gdzie wśród dwudziestu pięciu nowel i opowiadań natraficie na historię skromnej dziewczyny, „Jessy”, której tajemnicze okoliczności zniknięcia stanowią tło dla podejmującego się jej odnalezienia detektywa Richarda Milesa, a który trafiając do miasteczka Orono, w mig pojmuje, że coś tu jest baaardzo nie tak.
Załączoną grafikę – dodajmy, że wspaniałą grafikę – inspirowaną opowiadaniem „Jessy”, wykonała OliWolumin, za co po stokroć dziękuję.
Was natomiast z całego serca zachęcam do sięgnięcia po zbiór, który zakupicie na m.in. na stronie wydawnictwa Dom Horroru jak i w internetowych księgarniach (Bonito, Aros) czy Allegro, bo z pewnością – jeśli proza Kinga nie jest Wam obca – niejeden raz natkniecie się na nawiązania do jego twórczości.
Wiele czytałem i słyszałem (głównie złego) o „Stukostrachach” Stephena Kinga i na podstawie tych opinii stworzyłem sobie obraz powieści fatalnej, czarnej owcy w dorobku „króla”, utworu, który wyjątkowo mu się nie udał. Kierowany tą myślą wielokrotnie odkładałem książkę na później, aż w końcu nastał ten dzień, gdy powiedziałem: „Basta, czas złapać byka za rogi”. Z drugiej strony czego spodziewać się po powieści, o której sam autor wypowiada się (delikatnie mówiąc) niezbyt chwalebnie. Jak sam King przyznaje w wywiadzie dla Rolling Stone: „Stukostrachy to okropna książka, ostatnia, którą napisałem zanim uporałem się ze swoimi problemami”. W swej wypowiedzi nawiązał oczywiście do wieloletniego uzależnienia od alkoholu i narkotyków, za sprawą których ucierpiała także jakość jego pisarstwa.
Przystąpiłem zatem do lektury. Przeczytałem kilka pierwszych stron, później kilkanaście i kilkadziesiąt, a po przerzuceniu każdej kolejnej kartki zachodziłem w głowę „O co wam chodzi, wam, którzy tak po niej jedziecie? Przecież ta książka jest fenomenalna!”. Świetnie zarysowani główni bohaterowie, ich problemy, radości. Wszystko przedstawione tak dobrze, że nie sposób uczepić się choćby jednej rzeczy. Z takim nastawienie dotrwałem do drugiej części powieści. I tu zaczęły się schody. Choć początek powieści jest dość leniwy, to czytelnik smakuje każdą podaną przez autora informację, delektuje się nią. W dwóch słowach – otrzymuje kwintesencję twórczości Stephena Kinga. Zaś druga część wprowadza nadspodziewaną liczbę nowych bohaterów, który aż zasypują nas swoimi codziennymi sprawami, które tak po prawdzie nie specjalnie nas interesują, no może poza perypetiami pani konstabl (ją polubiłem). Cała reszta… niech ich szlag. Trzecia część oraz zakończenie „Stukostrachów” to już zupełnie nie moja bajka. Niby jest tu kilka ciekawych zagrywek, jednakże giną one na tle całości. Właściwie gdyby nie to, co ostatecznie spotyka mieszkańców Haven, nie miałbym czego wspominać.
Kiedyś podjąłem się wyrażenia swojej opinii o kilku początkowych tomach „Mrocznej Wieży”, w pewnym momencie jednak zaprzestałem tego procederu, nie do końca wiedząc, dlaczego. Tym bardziej, że były to książki, o których można by pisać i pisać. Dziś już wiem. Dziś poznałem odpowiedź na wiele pytań, w tym na jedno z istotniejszych: „Mrocznej Wieży” nie powinno się recenzować, nie powinno wystawiać się jej oceny, gdyż jako całość jest to twór niemierzalny. To tak, jakby pod koniec życia chciało się wystawić cenzurkę samemu sobie, podsumować jedną notą swoje wzloty i upadki. Oczywiście wszystko można uśrednić, ale czy na przykład narodziny dziecka nie stanowią dla wielu najważniejszej i najdoskonalszej „rzeczy” w życiu; z drugiej zaś strony, czy śmierć bliskiej nam osoby, a co za tym idzie żal i tęsknota za nią obniżają wartość naszego życia, czy też zwiększają; i znów czy wyrządzona przez nas krzywda bliźniemu (dajmy na to wypadek samochodowy) deklasyfikują te dwie wartości powyżej? Czy to wszystko można uśrednić? Czytaj więcej
Najnowsza BRAMA jest od kilku tygodni dostępna w sprzedaży i nie ukrywam, że na ten numer czasopisma czekałem z niecierpliwością z dwóch powodów. Pierwszy zachowam dla siebie, drugim jest przepiękna okładka autorstwa Mariusza GANDZELA nawiązująca do mojego ulubionego cyklu powieściowego „Mroczna Wieża”.
Co jednak znajdziemy w środku? A całkiem sporo. Oprócz stałych punktów, jak recenzja gry planszowej (tym razem: „Wyścig tytanów” autorstwa Agnieszki PILECKIEJ) oraz cykl „Duszności” kontynuowany przez Marka ZYCHLĘ (opowiadanie „To”), mamy zwięzły, acz ciekawy artykuł Kazimierza KYRCZA Jr „Strachy z czachy”, krótki opis historii powstawania gry karcianej „Kalibium” oraz recenzję serii komiksowej „Valerian” autorstwa Mirosława KORKUSA (jeśli macie już tę BRAMĘ, zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób słowa Recenzja Valeriana zostały zapisane w spisie treści na pierwszych stronach – eh te słowniki 🙂 ). Wewnątrz znalazło się także miejsce dla artykułu Grzegorza BRYKA „Straszne wielkiego początki. Debiuty z B-klasy” oraz ośmiu opowiadań. I to na tych ostatnich chciałbym się dziś skupić.
Czwarty tom opus magnum Stephena Kinga, zatytułowany „Czarnoksiężnik i kryształ”, jest lekturą, która fanów „Mrocznej Wieży” podzieliła na dwa obozy. Zwolenników i krytyków. Fanatyków, uważających ją za najlepszy ze wszystkich ośmiu tomów i (nie bójmy się tego słowa) hejterów, twierdzących, że ta część całkowicie spowalnia główną akcję. Przez większość czasu, gdy tkwiłem z nosem w książce, byłem w stanie podać rękę tym drugim, kiedy jednak skończyłem i odłożyłem to niemal osiemsetstronicowe tomiszcze na bok, uznałem, że jest w nim jednak coś, co każe mi się jednak przychylić do opinii jego miłośników. Nie żebym uważał go od razu za najlepszy (bo „Powołanie trójki” jest dla mnie – jak dotychczas – numero uno), ale im dalej od zakończenia lektury, tym bardziej zaczynam ją… doceniać.
Ale od początku. Czytaj więcej
Po nie do końca udanym spotkaniu z pierwszą częścią Mrocznej Wieży z lekką dozą ostrożności sięgnąłem po kolejny tom. „Powołanie trójki” autorstwa Stephena Kinga, bo o tym właśnie mowa, to dalszy ciąg wydarzeń, które zamykały „Rolanda”. Nie ukrywam, że już na tym etapie spodziewałem się czegoś zupełnie innego, tym bardziej, że tak wiele osób mówiło: nie rezygnuj z czytania Mrocznej Wieży (jakże bym śmiał 🙂 ), czytaj dalej, zobaczysz, „dwójka” rzuca na kolana. I teraz, po tych wszystkich zachęcających głosach znajduję się z powrotem w miejscu, z którego (po ciężkich bojach z pierwszym tomem) udało mi się w końcu wydostać. No cóż, bywa i tak. Ale kości zostały rzucone, a wyzwanie podjęte. Nie było sensu dalej walczyć z własną niechęcią tylko zmobilizować swoje siły i poznać dalsze losy Rolanda Deschaina. Wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt minut, abym ZAKOCHAŁ się w tej książce! Czytaj więcej
Każdy prawdziwy fan Stephena Kinga „Mroczną Wieżę” ma i przeczytać musi. A jak powszechnie wiadomo „Mroczna Wieża” to ośmiotomowy cykl opisujący przygody niejakiego Rolanda Deschaina, ostatniego rewolwerowca. I to jemu właśnie poświęcona jest pierwsza księga, a jak nie trudno się domyślić nosi ona też tytuł „Roland”. Dziś przyjrzymy się tej powieści.
Do MW zabierałem się jak przysłowiowy „pies do jeża”, cały czas odwlekając to w czasie. Choć wewnętrznie czułem, że chcę (muszę!) w końcu zacząć czytać to zwieńczenie twórczości mojego niekwestionowanego idola – w taki właśnie sposób sam autor określa stworzony przez siebie cykl – to zawsze coś skutecznie odwodziło mnie od tego zamiaru. W końcu nadarzyła się okazja – Wydawnictwo Albatros wypuściło wznowienie „Mrocznej Wieży” w niesamowitej oprawie graficznej i do tego w twardym wydaniu (I Love It!). Kiedy więc zakupiłem ostatni z tomów, przystąpiłem do lektury, nie zdając sobie sprawy z tego, na jaki koszmar się piszę.
Rok 2015 żegnałem z przekonaniem, iż w aspekcie literackim było to bardzo, powtarzam, bardzo dobrych dwanaście miesięcy. Kiedy zatem wkraczałem w nowy rok, naszła mnie refleksja – a jak to będzie w tym 2016, kiedy poprzeczka jest ustawiona tak wysoko? A no pożyjemy-zobaczymy. Może nie zabrzmi to nad wyraz skromnie, ale należę do ludzi, którzy nie boją się wyzwań i skrupulatnie realizują założony wcześniej plan. Na obecną chwilę nie mam jeszcze sprecyzowanych celów, ale wiem czego pragnę (niech jednak teraz pozostanie to moją słodką tajemnicą) 🙂
A cóż ciekawego (literackiego) wydarzyło się w minionym roku? Jeśli tylko chcecie wiedzieć, zapraszam do dalszej lektury.
Przymierzając się do pisania tego podsumowania, zastanawiałem się nad jednym: czy gdzieś tam, w tym wirtualnym świecie, znajdzie się choć jeden chętny, by to przeczytać? A co jeśli piszę to nadaremno i poświęcony czas nie spotka się z żadnym zainteresowaniem? I wtedy zrozumiałem, że mimo wszystko chcę to napisać, jeśli nawet nie dla Was, to dla samego siebie. Zatem… zaczynam!
Trzeba przyznać, że fabularnie „Sztorm stulecia” Stephena Kinga to najznamienitsze cudo… Z naciskiem na fabularnie. Ale powiedzmy sobie szczerze, scenariusz, to przecież tylko scenariusz. Scenariusz nigdy nie będzie powieścią. I Boże broń, by się to kiedykolwiek miało zmienić, ale przeczytawszy twór Kinga z 1999 roku muszę przyznać, że najbardziej ubolewam nad tym, iż jest to tylko – jak informuje nas okładka – „Oryginalny scenariusz”, w czym wujek Stefan nie mógł pozwolić sobie na uwolnienie drzemiącego w sobie potencjału. Czytaj więcej
Stephen King nigdy nie rozumiał fenomenu, jakim było interesowanie się jego prywatnym życiem. Wielbienie jego twórczości, ok., ale życie – w nim nie ma przecież nic nadzwyczajnego. I może właśnie dlatego czytelnicy jego powieści tak chętnie sięgają po wszelkie biografie króla horroru.
„Życie i czasy Stephena Kinga” to 400-u stronicowe tomiszcze pełne najdrobniejszych detali, którym niektórzy nie daliby prawa ujrzeć światła dziennego. I choć King, mający obchodzić w tym roku swoje 68-me urodziny, sprawia dziś wrażenie fantastycznego starszego pana, to w jego życiu nie brakowało epizodów, o których lepiej byłoby nie wspominać. On jednak nie robi z nich tajemnicy. Czytaj więcej
Ostatnie komentarze