To wszystko jednak nie odbyło by się bez zaangażowania najbliższej mi osoby i w tym miejscu chciałbym po stokroć podziękować mojej nieocenionej żonie, Arletcie, dzięki zaangażowaniu której udało się wygospodarować te kilka godzin w tygodniu, abym miał czas dla siebie i swoich historii; bym mógł realizować tę późno odkrytą literacką pasje. Dziękuję, Kochanie!
Teraz zaś jedno jest pewne, a mianowicie zakończenie pisania powieści, w tym przypadku nosi ona roboczy tytuł „Eksperyment”, jest tylko jednym z etapów pracy nad książką. Bo gdy tylko ochłonę ona ponownie zawładnie mną na kilka kolejnych miesięcy, bym przeprowadził jej korektę, doszlifował stworzoną historię i upewnił się, że finalnie wszystko zostało ładnie spięte.
Zatem… Skończyłem pracę, wracam do pracy! 🙂
Trudno dziś stwierdzić, od kiedy obowiązuje ogólnie przyjęta zasada mówiąca o tym, że nazywając kogoś/coś Jonaszem, mamy na myśli człowieka/rzecz przynoszącą pecha. Nie jest oczywiście tajemnicą, że prekursorem ciążącego nad tym imieniem fatum był sam izraelski prorok żyjący w VIII wieku p.n.e. Jonasz, chcąc uciec przed Bogiem i powierzonym mu zadaniem, dostaje się na statek, którym płynie w przeciwległym kierunku do miasta, do którego został wysłany przez Stwórcę. Postępując w ten sposób, sprowadza na swych kompanów wszelakie nieszczęścia, w tym potworną burzę. Ostatecznie, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność, każe wyrzucić się za burtę, gdzie zostaje pożarty przez wielką rybę. Co dalej się dzieje z Jonaszem, to już odrębna historia, najważniejsze zaś jest to, że załogę feralnego statku wraz z Jonaszem opuścił także i pech.
Z podobną sytuacją spotykamy się na łamach powieści Jamesa Herberta zatytułowanej „Jonasz” – nie z mężczyzną pożartym przez wielką rybę, ale właśnie z człowiekiem stanowiącym przyczynę niepowodzeń, jakich doświadczają jego współtowarzysze. Jeśli dodamy do tego fakt, że tymi drugimi są zazwyczaj policjanci biorący udział w akcjach ze swym pechowym kolegą, to nie trudno domyślić się, że prędzej czy później ktoś będzie chciał uciąć łeb sprawie. Tak też się dzieje i nasz Jim Kelso otrzymuje propozycję nie do odrzucenia – dostaje swoje własne dochodzenie, które początkowo realizuje zupełnie sam z dala od wszystkich.
Czytaj więcej
Knajpa zaczynała świecić pustkami. Nie była to jakaś tania speluna, bynajmniej. Dbałem o to, aby moi klienci, których zwykłem nazywać gośćmi, czuli się w niej swobodnie. Tym bardziej, że sam mieszkałem piętro wyżej. Kiedy więc napatoczył się ktoś – delikatnie mówiąc – nieprzyjemny, dostawał pierwsze, a zarazem ostateczne ostrzeżenie, które skutkowało natychmiastowym wyrzuceniem delikwenta na zewnątrz z dożywotnim zakazem powrotu. Chociaż stosowanie takich zasad skutkowało tym, że moja klientela przerzedzała się, to jednocześnie kształtowała na pewnym poziomie kulturalnym. A to niezwykle mnie satysfakcjonowało.
Dochodziła dwudziesta trzecia, a wewnątrz zajęte były jeszcze dwa stoliki. Na prawo od kontuaru siedziała młoda para i dopijała grzane wina, które podałem im przed piętnastoma minutami. Stolik naprzeciw lady zajmowały natomiast trzy przyjaciółki, regularnie odwiedzające mój przybytek. Śmiały się w głos, wprowadzając ogólną wesołość, a tym samym nieco ośmielając zawstydzonych randkujących. W takim zestawieniu trwaliśmy przez jakieś pół godziny. Po tym czasie jęknęły zawiasy drzwi wejściowych. W progu stanęła kobieta. Nie potrafiłem jej skojarzyć. Raczej nie należała do moich stałych gości. Powiedziałbym nawet, że nigdy wcześniej do mnie nie zawitała.
Nim dotarła pod bar, zdążyłem dostrzec rumieńce na jej bladej twarzy. Zatem temperatura na dworze musiała oscylować w okolicy zera stopni, a był dopiero piętnasty października. Usiadła na wysokim krzesełku przy ladzie, nic nie mówiąc. Z wyrazu jej oczu wyczytałem, że przyszła napić się czegoś mocniejszego.
– Wódki? – zapytałem.
Nie odpowiedziała, ale skinieniem głowy potwierdziła, że propozycja trafia w jej gust. Wyglądała na zagubioną, może wystraszoną. Przez myśl przeszło mi nawet, że chwilę wcześniej zabiła zdradzającego ją męża i potrzebuje teraz skonfrontować swój czyn ze sporą dawką alkoholu. Jak się później okazało, jej historia była znacznie bardziej wstrząsająca.
Wiele czytałem i słyszałem (głównie złego) o „Stukostrachach” Stephena Kinga i na podstawie tych opinii stworzyłem sobie obraz powieści fatalnej, czarnej owcy w dorobku „króla”, utworu, który wyjątkowo mu się nie udał. Kierowany tą myślą wielokrotnie odkładałem książkę na później, aż w końcu nastał ten dzień, gdy powiedziałem: „Basta, czas złapać byka za rogi”. Z drugiej strony czego spodziewać się po powieści, o której sam autor wypowiada się (delikatnie mówiąc) niezbyt chwalebnie. Jak sam King przyznaje w wywiadzie dla Rolling Stone: „Stukostrachy to okropna książka, ostatnia, którą napisałem zanim uporałem się ze swoimi problemami”. W swej wypowiedzi nawiązał oczywiście do wieloletniego uzależnienia od alkoholu i narkotyków, za sprawą których ucierpiała także jakość jego pisarstwa.
Przystąpiłem zatem do lektury. Przeczytałem kilka pierwszych stron, później kilkanaście i kilkadziesiąt, a po przerzuceniu każdej kolejnej kartki zachodziłem w głowę „O co wam chodzi, wam, którzy tak po niej jedziecie? Przecież ta książka jest fenomenalna!”. Świetnie zarysowani główni bohaterowie, ich problemy, radości. Wszystko przedstawione tak dobrze, że nie sposób uczepić się choćby jednej rzeczy. Z takim nastawienie dotrwałem do drugiej części powieści. I tu zaczęły się schody. Choć początek powieści jest dość leniwy, to czytelnik smakuje każdą podaną przez autora informację, delektuje się nią. W dwóch słowach – otrzymuje kwintesencję twórczości Stephena Kinga. Zaś druga część wprowadza nadspodziewaną liczbę nowych bohaterów, który aż zasypują nas swoimi codziennymi sprawami, które tak po prawdzie nie specjalnie nas interesują, no może poza perypetiami pani konstabl (ją polubiłem). Cała reszta… niech ich szlag. Trzecia część oraz zakończenie „Stukostrachów” to już zupełnie nie moja bajka. Niby jest tu kilka ciekawych zagrywek, jednakże giną one na tle całości. Właściwie gdyby nie to, co ostatecznie spotyka mieszkańców Haven, nie miałbym czego wspominać.
Kimkolwiek jesteś, ty, który to czytasz, musisz uciekać. To nie jest dobre miejsce. Weź ten dziennik, ale nie czytaj go teraz. Proszę – zrobisz to potem. Uciekaj! Opuść las, nim on cię dopadnie. Ratuj życie. Uciekaj, błagam!
Później poznasz powód mych nalegań.
Pozostaje mi wierzyć, że posłuchałeś i zostawiłeś za sobą to… Nie wiem nawet, jak to nazwać. Sanktuarium? To chyba najwłaściwsze słowo, nie uważasz? Bo czym mogłoby to być, jeśli nie wzniesionym ludzkimi rękami sanktuarium ku jego czci? Nie sądzę, aby coś tak monumentalnego mogło powstać za sprawą natury… lecz mniejsza o to.
Jeśli czytasz te słowa, mnie zapewne nie ma już wśród żywych – zresztą tak samo jak pozostałych. Wierzę jednak, że od chwili, kiedy spisuję te słowa, nie minęło zbyt wiele… Tygodni? Miesięcy? Lat? Jest poniedziałek, 17 lipca 2017 roku. Zbliża się wieczór. Jestem sam, bez nadziei na ratunek. Piszę służbowym ołówkiem w służbowym notatniku, które to otrzymałem na początku praktyk w nadleśnictwie od swojego opiekuna, Tomasza Giergi –niespełna dwa tygodnie temu. Zewsząd otacza mnie mrok. Tu, w najgłębiej położonym miejscu groty panuje tak cholerna czerń, że nie sposób dostrzec konturów wnętrza. Nikły blask telefonu komórkowego – oczywiście bez zasięgu – dostarcza oświetlenia, jest ono jednak na tyle słabe, że stąd, gdzie siedzę, nie potrafię dojrzeć sklepienia czy otaczających mnie ścian. Co do zasięgu, to w całym tym parszywym lesie go nie było. Nawet jednej pieprzonej kreski. Ani przez moment. Jakbyśmy, przekraczając próg zielonego królestwa, zupełnie odcinali się od cywilizacji. Czytaj więcej
Lektura powieści grozy krakowskiej pisarki od samego początku przysparzała mi nie lada problemów – oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dlaczego? A no dlatego właśnie, że żadne z moich pierwotnych założeń względem książki „Oni” Olgi Haber nie spełniło się w najmniejszym stopniu. Po pierwsze miała to być przygoda na kilkanaście wieczorów, ewentualnie kilka tygodni, a przedstawiona historia wciągnęła mnie tak bardzo, że po trzech dniach odłożyłem na półkę przeczytaną książkę. Po drugie jest to literacki debiut autorki, a z tym różnie bywa. Tu jednak zostałem zwalony z nóg, gdyż warsztat Olgi Haber i lekkość jej pióra gwarantują nam płynną przeprawę przez oddaną w nasze ręce historię, przywodząc jednocześnie na myśl pytanie, czy to aby na pewno debiut autorki? 🙂 I po trzecie wreszcie, przyznam, że nie nastawiałem się na nic nadzwyczajnego w kwestiach horrorowych, a przeczytawszy ledwie kilkadziesiąt stron doświadczyłem pierwszych dreszczy. Oczywiście dla obytego w grozowych klimatach czytelnika będą to wątki dobrze znane, które nie powalają na kolana, jednakże momenty są i to całkiem niezłe. Czytaj więcej
Kiedyś podjąłem się wyrażenia swojej opinii o kilku początkowych tomach „Mrocznej Wieży”, w pewnym momencie jednak zaprzestałem tego procederu, nie do końca wiedząc, dlaczego. Tym bardziej, że były to książki, o których można by pisać i pisać. Dziś już wiem. Dziś poznałem odpowiedź na wiele pytań, w tym na jedno z istotniejszych: „Mrocznej Wieży” nie powinno się recenzować, nie powinno wystawiać się jej oceny, gdyż jako całość jest to twór niemierzalny. To tak, jakby pod koniec życia chciało się wystawić cenzurkę samemu sobie, podsumować jedną notą swoje wzloty i upadki. Oczywiście wszystko można uśrednić, ale czy na przykład narodziny dziecka nie stanowią dla wielu najważniejszej i najdoskonalszej „rzeczy” w życiu; z drugiej zaś strony, czy śmierć bliskiej nam osoby, a co za tym idzie żal i tęsknota za nią obniżają wartość naszego życia, czy też zwiększają; i znów czy wyrządzona przez nas krzywda bliźniemu (dajmy na to wypadek samochodowy) deklasyfikują te dwie wartości powyżej? Czy to wszystko można uśrednić? Czytaj więcej
Po powrocie z tegorocznej edycji Krakowskiego Festiwalu Grozy, a dokładnie piątej jego odsłony, zadałem sobie pytanie: Co o KFASONIE można powiedzieć dobrego? I natychmiast doszedłem do wniosku, że nic. Jest to konwent, o którym chcąc powiedzieć coś dobrego, dokonałoby się pewnego rodzaju profanacji. Dlaczego? A no dlatego właśnie, że używając przymiotników w podstawowej formie, celem określenia niesamowitości tego konwentu (dobry, ciekawy, fajny), popełniłoby się grzech śmiertelny, gdyż KFASON jest konwentem tak niezwykłym, indywidualnym i jedynym w swoim rodzaju, że jakichkolwiek pochwał by nie użyć, to i tak nie znajdziemy odpowiednich słów, by podkreślić to, co w nim niezwykłe; by ubrać w słowa jego straszliwe piękno. Jest to jedyny konwent, który od trzeciej edycji (pierwszej, w której uczestniczyłem) wciągnął mnie przedwiecznymi mackami w głębię swej upiornej osobliwości, pozwolił mi się tam rozgościć i poczuć lepiej niż u siebie w domu. A wiem, co mówię. Uczestniczyłem w różnorakich konwentach, ale nigdzie nie poczułem takiej bliskości z prelegentami czy przypadkowymi gośćmi, albo gdzie po przekroczeniu progu gubisz się w organizacyjnym gąszczu. Tu witają cię z rozpostartymi rękoma, prosząc byś się zrelaksował i serwują kwintesencję polskiej i zagranicznej grozy. Krótko mówiąc czujesz się tak dobrze, jakbyś obcował z rodziną i to nie z tą, z którą najlepiej wychodzi się na zdjęciach, a właśnie z ludźmi, którzy nadają na tych samych popieprzonych falach, co ty. Nie inaczej było i w tym roku.
Dolina Płaczu obejmowała swym zasięgiem część miasta i spory kawałek przylegającego doń parku. Choć bardziej pasującą do niej nazwą byłoby coś zachowanego w klimacie „Dolina Niepowodzeń” czy nawet „Sromotna Porażka Lokalnej Milicji”, to trzeba przyznać, że takie miano również tłumaczyło genezę swego powstania, a nawiązywało do tragedii dziesiątek osób, opłakujących swą niepowetowaną stratę.
Do pierwszej zbrodni, a raczej tajemniczego zniknięcia, doszło późną wiosną 1982 roku. Młoda dziewczyna, wysoka i zgrabna blondynka, studentka drugiego roku matematyki zaginęła wieczorową porą, a wszelkie poszlaki i dowody doprowadziły służby mundurowe właśnie w okolicę parku. Lecz od tego miejsca wieść o studentce przepadła. Nie pomogły liczne zeznania świadków, przeczesywanie lasu czy nawet zaangażowanie dodatkowych oddziałów. Kobieta wyparowała jak kamfora. Jednakże, dopóki nie znaleziono ciała, rodzice wierzyli, że odzyskają córkę, całą i zdrową.
Informacja o zaginięciu dziewczyny nie wstrząsnęła jednak opinią publiczną. Do takiego stanu rzeczy doprowadziła dopiero wieść, która obiegła miasto oraz przylegające do niego mniejsze miejscowości dokładnie dwa tygodnie później. W tej samej okolicy, w której urwało się śledztwo w sprawie pierwszej z ofiar, znaleziono porzucony rower. Jak się później okazało, należał on do silnej i zdrowej, młodej kobiety – niespełna dwudziestojednoletniej uczennicy zaocznej szkoły pielęgniarskiej. Czytaj więcej
Ostatnie komentarze