Kilka ostatnich miesięcy minęło mi pod znakiem Kfasonu – dla niewtajemniczonych podpowiem tylko, że pod tą niezwykłą nazwą ukrywa się miano wyjątkowego eventu, a mianowicie Krakowskiego Festiwalu Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju. Swoją drogą jest to najlepsza impreza tego typu, w jakiej było mi dane kiedykolwiek uczestniczyć.
Emocje mi towarzyszące, a związane ze zbliżającą się imprezą, podsycane bły również tym, że w kwietniu 2016 pomysłodawczyni i koordynatorka Kfasonu, Magdalena Paluch, zaproponowała mi udział w jednym z paneli dyskusyjnych – „Czy łatwo jest w Polsce zadebiutować grozą?”. Nie zastanawiałem się nawet przez ułamek sekundy i zgodziłem się natychmiast, czym sprawiłem, że Krakowski Festiwal Grozy zakorzenił się w mej podświadomości na dobre. I to właśnie do Magdy odnosi się tytułowa „baba” – bez urazy Madziu 🙂
Ileż prawdy jest w słowach: Wszystko, co dobre, szybko się kończy. I jakże doskonale oddają one atmosferę, którą odczuliśmy na tegorocznym Kfasonie, czyli Krakowskim Festiwalu Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju, który odbył się już po raz trzeci.
Nasz wyjazd do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania. Kręcące się wszem i wobec wirusy czy zalążki przeziębienia, dawały się nam we znaki aż do piątkowej nocy. Lecz sobota rano przywitała nas jakże drożnymi nosami i brakiem stanów podgorączkowych. Nie było zatem na co czekać, tylko korzystać z zakupionych dzień wcześniej biletów i pędzić czym prędzej na dworzec. Swoją drogą, do pociągu wskoczyliśmy wraz z gwizdkiem konduktora, a nim na dobre rozsiedliśmy się w swych kajutach, pociąg ruszył z kopyta. Dwie godziny później byliśmy już w Krakowie.
Po kilkudziesięciu minutach bardzo przyjemnego spaceru dotarliśmy pod drzwi Arteteki, w której właśnie zaczynało się wydarzenie.
Ostatnie komentarze