Knajpa zaczynała świecić pustkami. Nie była to jakaś tania speluna, bynajmniej. Dbałem o to, aby moi klienci, których zwykłem nazywać gośćmi, czuli się w niej swobodnie. Tym bardziej, że sam mieszkałem piętro wyżej. Kiedy więc napatoczył się ktoś – delikatnie mówiąc – nieprzyjemny, dostawał pierwsze, a zarazem ostateczne ostrzeżenie, które skutkowało natychmiastowym wyrzuceniem delikwenta na zewnątrz z dożywotnim zakazem powrotu. Chociaż stosowanie takich zasad skutkowało tym, że moja klientela przerzedzała się, to jednocześnie kształtowała na pewnym poziomie kulturalnym. A to niezwykle mnie satysfakcjonowało.

Dochodziła dwudziesta trzecia, a wewnątrz zajęte były jeszcze dwa stoliki. Na prawo od kontuaru siedziała młoda para i dopijała grzane wina, które podałem im przed piętnastoma minutami. Stolik naprzeciw lady zajmowały natomiast trzy przyjaciółki, regularnie odwiedzające mój przybytek. Śmiały się w głos, wprowadzając ogólną wesołość, a tym samym nieco ośmielając zawstydzonych randkujących. W takim zestawieniu trwaliśmy przez jakieś pół godziny. Po tym czasie jęknęły zawiasy drzwi wejściowych. W progu stanęła kobieta. Nie potrafiłem jej skojarzyć. Raczej nie należała do moich stałych gości. Powiedziałbym nawet, że nigdy wcześniej do mnie nie zawitała.

Nim dotarła pod bar, zdążyłem dostrzec rumieńce na jej bladej twarzy. Zatem temperatura na dworze musiała oscylować w okolicy zera stopni, a był dopiero piętnasty października. Usiadła na wysokim krzesełku przy ladzie, nic nie mówiąc. Z wyrazu jej oczu wyczytałem, że przyszła napić się czegoś mocniejszego.

– Wódki? – zapytałem.

Nie odpowiedziała, ale skinieniem głowy potwierdziła, że propozycja trafia w jej gust. Wyglądała na zagubioną, może wystraszoną. Przez myśl przeszło mi nawet, że chwilę wcześniej zabiła zdradzającego ją męża i potrzebuje teraz skonfrontować swój czyn ze sporą dawką alkoholu. Jak się później okazało, jej historia była znacznie bardziej wstrząsająca.

Podałem jej kieliszek napełniony wódką i zapytałem, czy życzy sobie coś do tego. Pokręciła głową, nawet na mnie nie spoglądając. Wzrok miała wbity w postawiony przed nią alkohol, czym sprawiała wrażenie osoby zastanawiającej się nad zażyciem trucizny.

Minęło dobrych kilka minut, nim w końcu wypiła. W międzyczasie trzy rozbawione przyjaciółki zdążyły opuścić lokal. Para randkujących nastolatków też najwyraźniej postanowiła przenieść się w bardziej intymne miejsce, lecz tego, kiedy wyszli, nie zauważyłem. Moja ostatnia tej nocy klientka poprosiła natomiast o nową kolejkę. Właśnie wtedy, podając jej zamówienie, zdałem sobie sprawę z faktu, że zostaliśmy sami. Poniekąd cieszył mnie taki obrót spraw, gdyż zbliżała się północ – pora, o której zwyczajowo zamykałem lokal. Napełniając jej kieliszek zobaczyłem wyraźnie, że kobietę trapi jakieś zmartwienie. Nie zamierzałem się w to angażować. Nawet moje myśli oscylowały wokół potencjalnych możliwości, pozwalających mi na wyproszenie klientki z knajpy w jak najdelikatniejszy sposób – tak, aby nie sprawić jej większej przykrości. Ostatecznie uznałem, że pozwolę jej zostać do czasu, aż sam będę ze wszystkim gotów. A czekało na mnie jeszcze przetarcie stołów, podłogi oraz załadowanie brudnych szklanek do zmywarki. Pomyślałem nawet, że może sama zdecyduje się na wyjście, kiedy dostrzeże moje zachowanie.

Wypiła drugą pięćdziesiątkę. Ta przepłynęła przez nią tak swobodnie, jakbym nalał jej soku bananowego, a nie czterdziestoprocentowego alkoholu. Westchnęła znacząco, a ja odniosłem wrażenie, że chciała coś powiedzieć, porozmawiać z kimś o swoich zmartwieniach, lecz nie wiedziała, jak zacząć. Aby nieco rozplątać jej język i być może dodać odwagi, zaproponowałem następny kieliszek. Przystała na to, wciąż nie wypowiadając nawet jednego słowa.

Minęła północ, a klientka, tak jak usiadła na jednym z przybarowych hokerów, tak trwała na nim niezmiennie. Podszedłem do wyjściowych drzwi i przekręciłem zamek, by nikt niepowołany już się nie napatoczył. Zastanowiłem się wtedy, czy kobieta nie odbierze tego przypadkiem za gwałt na sobie; tego, że zamykam ją w środku wbrew jej woli. Nijak jednak nie zareagowała. Siedziała i wpatrywała się w pusty kieliszek. Zgarnąłem szkło z dwóch stolików i wróciłem za ladę. Gdy tylko znalazłem się za kontuarem, poczułem na sobie jej wzrok, śledzący każdy mój ruch.

Im dłużej z nią przebywałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie mieliśmy okazji wcześniej się poznać. Nie umiałem określić jej wieku, lecz nie sądziłem też, aby była dużo młodsza ode mnie – być może byliśmy nawet rówieśnikami. Kiedy zacząłem czuć się nieswojo z przyklejonym do mnie jej spojrzeniem, przystanąłem i odwróciłem się. Za jej smutnymi oczami kryła się tajemnica, której nie potrafiłem odgadnąć. Nigdy dotychczas nie widziałem bardziej przygnębionej twarzy.

– Naleję jeszcze jednego – zaproponowałem bardziej niż zapytałem. Nie protestowała. Obok pustego kieliszka postawiłem kolejny i obydwa napełniłem alkoholem. Sięgnęła po swój, wtedy ja podniosłem drugi. – Za co? – zapytałem, będąc jednocześnie przygotowanym na… nie wiem, być może nawet na wybuch złości.

Podniosła na mnie wzrok i rozciągnęła usta ni to w uśmiechu, ni zakłopotaniu.

– Za normalność. – To były pierwsze słowa, jakie od niej usłyszałem, a już wtedy zrozumiałem, że ta noc nie skończy się po mojej myśli.

– Niezwykły toast – odparłem i opróżniliśmy kieliszki do dna.

Grymas jej twarzy nie zmienił się nawet na chwilę, jakby alkohol w ogóle nie podrażniał jej kubków smakowych; jakby była zaprawionym koneserem. Później pojąłem, że, będąc zagubioną w swych zmartwieniach, nie zwracała najmniejszej uwagi na cierpki smak wódki. Odwróciłem się bez słowa i podszedłem do zmywarki. Załadowałem kilka szklanek i wtedy zza pleców usłyszałem pytanie, które sprawiło, że upuściłem kieliszek po czerwonym winie. Ten roztrzaskał się z łoskotem na wykafelkowanej podłodze.

– Wierzy pan w duchy? – Pytanie było banalne, może nawet i śmieszne, ale te kilka czynników jak tajemniczość klientki, zamknięty, opustoszały lokal i kilka minut po północy, sprawiły, że  trafiło w najgłębiej skryte rejony mojego umysłu.

Nie myśląc o rozbitym szkle, spojrzałem na nią i sięgnąłem po ścierkę, którą wytarłem sobie dłonie.

– Duchy?

– Tak, wierzy pan, że mogą nas nawiedzać?

– Cóż… Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odpowiedziałem odruchowo, choć było to kłamstwo. Dopiero po chwili zastanowienia poprawiłem odpowiedź. – Inaczej… wierzę, że coś tam jest – wskazałem palcem do góry – i być może w jakiś tylko sobie znany sposób opiekuje się nami albo chociaż nas obserwuje.

Westchnęła, ponownie pogrążając się w myślach. Minęło kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund ciszy, które sprawiły, że atmosfera znacznie się zagęściła, a ja zacząłem czuć się nieswojo. Musiałem to przerwać.

– Skąd takie pytanie? Ma pani z tym jakiś problem?

– Problem… – zaczęła, po czym urwała, chcąc jakby inaczej poprowadzić rozmowę, którą zdążyła już wcześniej poukładać w głowie. Miała otwarte oczy, lecz te, choć skupione na mojej osobie, ewidentnie patrzyły gdzieś znacznie dalej. – Nie wiem, czy można to tak nazwać – odparła w końcu – ale dziś już nie wytrzymałam. Dlatego tu jestem. Dlatego piję tę wódkę i rozmawiam z panem. Jeśli chce pan wiedzieć, to nie miałam alkoholu w ustach od trzech lat. Ale dziś to wszystko mnie przerosło.

Miałem zapytać, o co dokładnie jej chodzi, lecz, gdy rozchyliłem usta, ona podniosła dłoń, bym nic nie mówił.

– Dzisiaj znowu się to powtórzyło… Powtarza się co roku, piętnastego października, a ja nie wiem, dlaczego. Mam swoje podejrzenia, ale nie jestem co do nich przekonana.

Niczego nie rozumiałem. Śledziłem i analizowałem każde wypowiadane przez nią słowo, ale nie potrafiłem nic z nich wywnioskować. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam ścierkę. Odłożyłem ją i sięgnąłem po butelkę wódki. Napełniłem kieliszki, ale bardzo długo nie sięgaliśmy po nie. Spojrzała na mnie i skinęła głową, dziękując za taki gest. Poprawiła się na wysokim krzesełku, po czym zatopiła palce we włosach, pochylając głowę.

– Mój mąż pojechał na delegację, zawiozłam więc Adasia do mamy – mówiła, patrząc w ladę. – Znaczy do jego babci, a mojej mamy. Dziś naprawdę się wystraszyłam i musiałam wyjść z domu. Nie mogłam jednak zostawić tam mojego dwuletniego syneczka samego. Samego z tym… czymkolwiek to jest.

Poczułem silny niepokój. I choć uwielbiałem podobne historie, to w tamtej chwili zrobiło mi się naprawdę… dziwnie. Po prawdzie te kilka zdań nie dawało mi pełnego obrazu sprawy, ale mój oddech i tak zrobił się cięższy.

– Może pani jaśniej?

– Tak, przepraszam. Bełkoczę jak jakaś paranoiczka. Przyszłam tu, bo muszę się komuś wyżalić, wygadać jak na spowiedzi. Być może nawet zalać w trupa. Przykro mi, że padło na pana, ale ja już dłużej nie mogę.

Nie odezwałem się. Patrzyłem tylko na jej drżące wargi.

– Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Dokładnie wtedy, kiedy zyskałam syna i jednocześnie syna utraciłam. Byłam w ciąży. Miały urodzić się bliźniaki. I tak też się stało. Z tym, że Przemuś zmarł kilka godzin po porodzie i do domu wróciłam tylko z Adasiem.

Jej oczy zaszkliły się. Spod jednej powieki wychyliła się niewielka kropla łzy, która po chwili spłynęła po policzku. Kobieta przetarła twarz grzbietem dłoni, delikatnie rozmazując czarny cień pod okiem. Pociągnęła nosem i podniosła wzrok, ale nie spojrzała na mnie. Zawiesiła spojrzenie gdzieś daleko, jakby cofnęła się do dni, o których mówiła.

 

#NA MARGINESIE

Opowiadanie pochodzi z (najprawdopodobniej) ostatniego numeru czasopisma BRAMA jaki ujrzał światło dzienne. Niedługo po ukazaniu się w sprzedaży magazynu nr 2/2017 Wydawca oznajmił, że wstrzymuje się z wydawaniem kolejnych numerów. Niemniej jednak czasopismo to, jak i wszystkie archiwalne numery są wciąż dostępne w sprzedaży na stronie czasopisma oraz na allegro:

http://czasopismobrama.pl/

https://allegro.pl/uzytkownik/KwiecienIwona?order=m

 

#NA MARGINESIE 2

Grafikę do opowiadania stworzył Piotr Okulewicz – www.pitrak.net

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.

Facebook

Archiwalne wpisy