Widzieliście film pod tym samym tytułem z Tomem Hanksem i Michaelem Duncanem w rolach głównych? No jasne, że widzieliście. O co ja Was w ogóle pytam. Chyba wszyscy go widzieli… Majstersztyk, prawda? W mojej opinii na pewno. To samo tyczy się książki Stephena Kinga. Jest po prostu świetna (jakoś inne słowo nie chciało mi przyjść do głowy).
Zapytałem początkowo o film, gdyż czytając powieść byłem już po wielokrotnym wcześniejszym obejrzeniu jej ekranizacji przez co, do każdej sceny, każdego słowa i każdego wątku miałem przed oczami fragmenty z filmowym Paulem Edgecombem i Johnem Coffeyem (którego nazwisko brzmi jak napój, tylko inaczej się pisze).
Pomiędzy książką, a filmem nie znalazłem żadnych rozbieżności, ale powieść, jak zwykle, dostarczyła kilka dodatkowych odpowiedzi, których nie odnalazłem w filmie.
Powiem tak, czytanie po oglądaniu nie należy do moich ulubionych dyscyplin sportowych, znacznie bardziej odpowiada mi odwrotna kolejność. Ale nie było innego wyjścia. Podobną praktykę odbyłem już z „Lśnieniem”, ale to już całkiem inna historia…
Jeśli chodzi o „Zieloną Milę”, jest to powieść, którą każdy fan Stephena Kinga powinien… co ja mówię, MUSI przeczytać. Ale co więcej, jest to też idealna pozycja dla kogoś, kto nie zdołał zapoznać się jeszcze z twórczością tego autora. I mimo, iż nie doświadczyłem w niej typowego dla „Lśnienia”, „Ręki mistrza” czy „Sklepiku z marzeniami” horroru daję jej 8/10.
Ostatnie komentarze