Trudno dziś stwierdzić, od kiedy obowiązuje ogólnie przyjęta zasada mówiąca o tym, że nazywając kogoś/coś Jonaszem, mamy na myśli człowieka/rzecz przynoszącą pecha. Nie jest oczywiście tajemnicą, że prekursorem ciążącego nad tym imieniem fatum był sam izraelski prorok żyjący w VIII wieku p.n.e. Jonasz, chcąc uciec przed Bogiem i powierzonym mu zadaniem, dostaje się na statek, którym płynie w przeciwległym kierunku do miasta, do którego został wysłany przez Stwórcę. Postępując w ten sposób, sprowadza na swych kompanów wszelakie nieszczęścia, w tym potworną burzę. Ostatecznie, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność, każe wyrzucić się za burtę, gdzie zostaje pożarty przez wielką rybę. Co dalej się dzieje z Jonaszem, to już odrębna historia, najważniejsze zaś jest to, że załogę feralnego statku wraz z Jonaszem opuścił także i pech.
Z podobną sytuacją spotykamy się na łamach powieści Jamesa Herberta zatytułowanej „Jonasz” – nie z mężczyzną pożartym przez wielką rybę, ale właśnie z człowiekiem stanowiącym przyczynę niepowodzeń, jakich doświadczają jego współtowarzysze. Jeśli dodamy do tego fakt, że tymi drugimi są zazwyczaj policjanci biorący udział w akcjach ze swym pechowym kolegą, to nie trudno domyślić się, że prędzej czy później ktoś będzie chciał uciąć łeb sprawie. Tak też się dzieje i nasz Jim Kelso otrzymuje propozycję nie do odrzucenia – dostaje swoje własne dochodzenie, które początkowo realizuje zupełnie sam z dala od wszystkich.
Fabuła powieści jest stosunkowo banalna. Gliniarz, narkotyki, kobieta i sex, jednakże to, co w niej najciekawsze, to bliżej nieokreślone fatum ciążące nad tytułowym bohaterem; jakiś rodzaj przekleństwa nierozerwalnie z nim połączony. Niejednokrotnie występujące w powieści retrospekcje przybliżają nas do poznania prawdy i niewątpliwie są tym, co fenomenalnie buduje napięcie, dając nam poczucie obcowania z jakąś nienazwaną siłą. Krótko mówiąc, przedstawione migawki przeszłości stanowią o niekwestionowanym talencie Herberta i są czymś, co najmilej wspominam po lekturze. Towarzysząc funkcjonariuszowi Kelso w jego przygodach, miałem nieodparte wrażenie uczestnictwa w kolejnej części filmu z cyklu „Oszukać przeznaczenie”. Jednakże, w przeciwieństwie do wspomnianej filmowej serii, w „Jonaszu” zło zostaje sprowadzone do bytu materialnego. W finałowej scenie autor wyciąga potwora z przysłowiowego kapelusza, czym, moim skromnym zdaniem, robi krzywdę stworzonej przez siebie historii. Gdyby zło zostało tam, gdzie trwało przez cały czas, a nam pozostałoby się tylko domyślać, jak strasznym ono jest, wtedy książka na pewno zyskałaby na tym po stokroć.
Mimo wszystko uważam tę powieść Jamesa Herberta za jedną z lepszych w jego dorobku i bez wahania polecam każdemu.
8/10
Dodaj komentarz