Kimkolwiek jesteś, ty, który to czytasz, musisz uciekać. To nie jest dobre miejsce. Weź ten dziennik, ale nie czytaj go teraz. Proszę – zrobisz to potem. Uciekaj! Opuść las, nim on cię dopadnie. Ratuj życie. Uciekaj, błagam!
Później poznasz powód mych nalegań.
Pozostaje mi wierzyć, że posłuchałeś i zostawiłeś za sobą to… Nie wiem nawet, jak to nazwać. Sanktuarium? To chyba najwłaściwsze słowo, nie uważasz? Bo czym mogłoby to być, jeśli nie wzniesionym ludzkimi rękami sanktuarium ku jego czci? Nie sądzę, aby coś tak monumentalnego mogło powstać za sprawą natury… lecz mniejsza o to.
Jeśli czytasz te słowa, mnie zapewne nie ma już wśród żywych – zresztą tak samo jak pozostałych. Wierzę jednak, że od chwili, kiedy spisuję te słowa, nie minęło zbyt wiele… Tygodni? Miesięcy? Lat? Jest poniedziałek, 17 lipca 2017 roku. Zbliża się wieczór. Jestem sam, bez nadziei na ratunek. Piszę służbowym ołówkiem w służbowym notatniku, które to otrzymałem na początku praktyk w nadleśnictwie od swojego opiekuna, Tomasza Giergi –niespełna dwa tygodnie temu. Zewsząd otacza mnie mrok. Tu, w najgłębiej położonym miejscu groty panuje tak cholerna czerń, że nie sposób dostrzec konturów wnętrza. Nikły blask telefonu komórkowego – oczywiście bez zasięgu – dostarcza oświetlenia, jest ono jednak na tyle słabe, że stąd, gdzie siedzę, nie potrafię dojrzeć sklepienia czy otaczających mnie ścian. Co do zasięgu, to w całym tym parszywym lesie go nie było. Nawet jednej pieprzonej kreski. Ani przez moment. Jakbyśmy, przekraczając próg zielonego królestwa, zupełnie odcinali się od cywilizacji.
Do tej diabelskiej groty trafiłem w niejasnych dla mnie okolicznościach – biegnąc na oślep i wierząc w ocalenie. Chociaż zawsze uważałem się za człowieka, dla którego las nie stanowi tajemnicy, a już na pewno nie ten okalający ziemię lubliniecką, tak dziś muszę przyznać, że w okolicę przeklętej jaskini trafiłem po raz pierwszy. Nigdy nawet o niej nie słyszałem. Słowo „przeklęty” wydaje się być także właściwym określeniem dla całego lasu, który najpewniej został opanowany przez złe moce. Może to w jakimś sensie przedsionek piekła? Wiem, brzmi to absurdalnie, jak wyznanie paranoika, ale wkrótce wszystko zrozumiesz, a wtedy podziękujesz mi za uratowanie życia. Mam tylko nadzieję, że starczy mi na wszystko czasu. Chociaż… skoro skrzeczenie ptaków jest w tej chwili ledwie słyszalne, to powinienem mieć go wystarczająco. Ptaki, dźwięki lasu. One zapowiadają jego przybycie.
Nazywam się Marcin Zagała, mam dziewiętnaście lat i wraz z rodzicami, Agnieszką i Krystianem, mieszkam w Lublińcu przy ulicy Kościuszki 91. W tym miejscu pragnę cię prosić o przysługę. Jeśli od napisania tego listu nie minęło Bóg wie ile czasu i istnieje cień szansy, że mama lub tato wciąż żyją, niech także poznają jego treść. Niech ta niewyszukana prośba stanowi moją ostatnią wolę.
Przed dwoma tygodniami, 3 lipca, rozpocząłem praktyki w lublinieckim nadleśnictwie. Jako że jestem synem drwala, siłą rzeczy wpojona została mi miłość do lasu i wiedziałem, że swoją przyszłość zwiążę pośrednio lub bezpośrednio właśnie z nim, chociaż w dobie komputerów i mojej smykałki w tej materii spodziewałem się raczej pracy stricte biurowej. I tak też wyglądało kilka pierwszych dni. Siedziałem za archaicznym kineskopowym monitorem i do jeszcze starszego arkusza kalkulacyjnego wpisywałem różnego rodzaju wartości, stanowiące wyniki abstrakcyjnych raportów. Jednakże w czwartek, 6 lipca, mój opiekun oznajmił, że od następnego dnia dołączę do przyjezdnej grupy drwali i pilarzy, którzy to, drogą przetargu, zostali wyłonieni do wykarczowania lasu pod nową drogę na trasie Lubliniec – Bytom. Drogę umownie nazywaną S11. Prawdę powiedziawszy, nie to było moim życiowym celem. To znaczy, nie wycinka setek tysięcy drzew tylko po to, aby zniwelować nadmierne natężenie ruchu na krajowej jedenastce. Lecz byłem (jestem) zaledwie praktykantem i nie miałem prawa głosu – jeszcze nie (a z perspektywy tego, co mnie dziś czeka, już nigdy nie będę miał). Pod koniec pracy w biurze otrzymałem od przełożonego instrukcję „co? gdzie? kiedy?” oraz polecenie, że moja osoba ma pełnić funkcję wyłącznie reprezentacyjną. Jeśli zdarzyłoby się, że kierownik zespołu wymagałby zaangażowania w jakiekolwiek „ciężkie” roboty, miałem o tym natychmiast zameldować.
Nazajutrz pojawiłem się w umówionym miejscu kilka minut przed czasem. Na parkingu przy internacie WAM – w którym dla przybyłych z całego Śląska drwali nadleśnictwo zorganizowało noclegi – stało kilka samochodów. Moją uwagę przykuły dwie toyoty Land Cruiser II, każda wyposażona w osiem miejsc siedzących i przymocowane na dachach pojemne, ręcznie spawane boxy. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy z hotelu wyszło dwóch pilarzy i zatrzymało się właśnie przy jednej z nich. Kilka minut później wokół samochodów kręciło się kilkunastu rosłych ludzi. Nie wiedziałem, który z nich ma pełnić zaszczytne miano mojego tymczasowego szefa. I nim zdołałem o to zapytać, naprzeciw grupy stanął Władysław Pilecki – wielki, gładko ogolony mężczyzna, mający w swej postawie i głosie coś charyzmatycznego. Coś niepozwalającego mu się sprzeciwić.
Po pseudo-apelu sam do mnie podszedł i oznajmił, bym w lesie nikomu nie pałętał się pod nogami. A najlepiej bym zrobił, jeśli w ogóle nie wyjdę z samochodu.
Zasiadłszy w wyjątkowo wygodnych jak na mikrobusy fotelach, ruszyliśmy ulicą 74. Górnośląskiego Pułku Piechoty w stronę obwodnicy Lublińca. Tam samochody skręciły na południowy-wschód. W ten słoneczny piątek na drodze panował wyjątkowy spokój. Gnaliśmy w dwóch blisko trzymających się toyotach w stronę Kokotka. Lecz nie ta miejscowość była naszą stacją końcową. Jakieś dwa kilometry wcześniej, tuż po przekroczeniu przejazdu kolejowego, prostopadle przecinającego krajową jedenastkę, skręciliśmy w lewo. W las. Utwardzonym duktem pokonaliśmy kolejne kilometry, nim samochody ostatecznie zatrzymały się u celu. W miejscu, które znałem doskonale, a do którego tak niedawno wybierałem się z tatą na grzyby. Już nigdy z nim tu nie wrócę. Nigdy też nie zabiorę swojego syna w te rejony.
Las był piękny. Zdrowe, silne świerki i sosny pięły się do słońca, dumnie prezentując swe heroiczne postawy. Biedne, nic nie wiedziały o świętokradztwie, które w najbliższych dniach miało się na nich dokonać. Byłem wściekły, gdyż pieklący się we mnie buntownik nie mógł się temu przeciwstawić. Mogłem jedynie biernie przyglądać się, jak na moich oczach tysiące drzew zostaje bezpowrotnie unicestwionych.
Nie wiem, czy ktokolwiek poza mną zdawał sobie sprawę, do jakiej rzezi dojdzie tu w najbliższych dniach. Jeśli tak, to drwale nie dali tego po sobie poznać. Opuszczali samochody w iście szampańskich nastrojach, jakby czekali tylko na to, kiedy będą mogli wprowadzić swoje piły łańcuchowe w ruch.
Szef podzielił nas na cztery grupy. Dwie cztero- i dwie trzyosobowe. Ja zostałem przydzielony do jego teamu. Ostatecznie w każdej z ekip znajdował się jeden pilarz, a pozostali stanowić mieli jego wsparcie. Jak się później okazało, każdy z tu obecnych potrafił obsługiwać piłę łańcuchową, a rozdzielenie obowiązków w takiej formie było zaplanowaną i dokładnie wyważoną strategią Pileckiego. Następnego dnia podział grup miał wyglądać zupełnie inaczej, a rola wiodącego pilarza trafić do kogoś innego. Tak było w innych ekipach. W naszym zespole tylko Władysław Pilecki pełnił tę funkcję. Zadaniem pozostałej dwójki (moja rola ograniczała się do prowadzenia obserwacji) było układanie w stos gałęzi ze ściętego i okrzesanego drzewa oraz składowanie przy drodze metrowych belek, na jakie ćwiartowano pień.
Każda ekipa udała się we wskazane przez dowódcę miejsce. My także w zupełnym milczeniu ruszyliśmy w ślad za Pileckim. Szedł przed nami i przyglądał się kolejnym drzewom, jakby szykował listę ofiar niczym Michael Myers w popularnym slasherze. Nieraz przystanął i jakby się nad czymś zastanawiał, uciekał wzrokiem do górujących nad nami szczytów drzew. W końcu dotarliśmy do wybranego miejsca. Byliśmy kilka kroków za nim, ale w chwili, gdy się zatrzymał, my także stanęliśmy. Dopiero wtedy skupiłem wzrok na jego pilarce Stihl. Był to MS 661 z wyjątkowo długą prowadnicą, model, na punkcie którego chorował mój tata, a na który nigdy nie było go stać. Władysław Pilecki ruszył w stronę upatrzonej przez siebie ofiary, a my, jak te barany, bez słowa podążyliśmy za nim. W oddali runęło pierwsze tego dnia drzewo. Jak się okazało – jedyne.
#NA MARGINESIE
Opowiadanie, z fragmentem którego mieliście Państwo szansę się zapoznać, pochodzi ze zbioru „SŁOWIAŃSKIE KOSZMARY” wydanym przez Wydawnictwo Horror Masakra. Na dzień dzisiejszy nakład jest wyprzedany, jednakże Wydawca co raz informuje na swoim facebookowym profilu o kolejnych dodrukach. Warto więc zajrzeć tu -> https://www.facebook.com/zinHorrorMasakra/
Dodaj komentarz