To, że Łukasz Orbitowski zagościł w mojej biblioteczce, zawdzięczam tylko i wyłącznie mojej żoneczce. Nie ukrywam, że od zawsze (czyli od tych chwil, kiedy zacząłem interesować się polską literaturą grozy) chciałem poznać tego autora. Kiedy więc szedłem do księgarni celem zakupu czegoś, co wyszło spod jego ręki, zawsze wracałem z Kingiem, a co… tylko ten King i King ;], a gdzie czas na coś innego? Zawsze obiecywałem sobie, że „ok., następnym razem, ale już na pewno”. I co? Znowu King. Aż w końcu, kiedy w kalendarzu zawitał „dzień chłopaka”, w me spragnione ręce wpadło niemal 500-stronicowe tomiszcze „TRACĘ CIEPŁO”. Jakże mi się gęba ucieszyła.
Nie zabrałem się za nią od razu. Książka wskoczyła do kolejki i czekała na swoje pięć minut, które w końcu nastąpiło. Dziś, kiedy skończyłem czytać ostatnią stronę, dochodzę do jednego wniosku: „Co ten gość pali? Też chcę”.
To, co dzieje się w tej powieści, wykracza poza racjonalne pojmowanie rzeczywistości przez normalnego człowieka. Już sama okładka jest tak abstrakcyjnym dziełem, że nie sposób domyślić się, co autor miał na myśli. Ale już po kilkudziesięciu stronach łapiemy w czym rzecz.
Pierwsza część historii opowiedziana jest w taki sposób, który sprawia, że bardzo łatwo wciągamy się w jej klimat, ale od połowy zaczyna się naprawdę ostra jazda bez trzymanki. Wątki przeplatają się ze sobą tak spontanicznie, że czasem musimy zwolnić, aby upewnić się, gdzie jesteśmy. Z drugiej strony powoduje to, że wartka akcja wciąga nas w otchłań swej nienormalności, nie czekając na nasze przyzwolenie.
Ja bawiłem się wyśmienicie i na pewno nie poprzestanę tylko na tej pozycji. Już wypatruję do czego następnego by się uśmiechnąć.
Moja ocena, hmm… no, siódemka musi być (7/10). Oczywiście POLECAM ;]
Dodaj komentarz